Indonezja 11.2015
Pierwsza podróż tak daleka we dwoje – poszło nam znakomicie.
Dżakarta
Nerwowo patrzyłam na zegarek, jeszcze godzina i będziemy na miejscu, długo w tym roku czekaliśmy na słońce. Cieszyłam się, że lecimy z Piotrkiem tylko we dwoje. Z moim optymizmem i jego rozsądkiem – wiedziałam, że będzie dobrze.
Lecąc nad stolicą widać było dużo małych, kolorowych świateł. Po wylądowaniu od razu ruszyliśmy po plecaki i do taxi, która zawiozła nas do wcześniej zarezerwowanego miejsca. To nie była ciekawa dzielnica, to nie był ciekawy Guest House, pokój był zdemolowany, na szczęście przed nami była tylko jedna noc.
Nie planowaliśmy zwiedzać miasta, w którym mieszka 31 760 000 ludzi. Wieczorem zabukowaliśmy bilet na Lombok (jeśli nie masz zamiaru poznać stolicy – leć od razu na wybraną wyspę i nie marnuj czasu).
Wyspa Lombok
Lombok – podobno „to takie Bali 20 lat wcześniej” = mniej turystów, czyli idealnie !
Byłam Zachwycona wszystkim – pięknie, ciepło, zielono i kwieciście im dalej jechaliśmy tym było spokojniej – ciekawie jak wygląda tam teraz? Podróżując po Lombok można poczuć urok małych wiosek i wielobarwnych targowisk.
Przy Lombok są trzy małe wyspy i każda ma coś do zaoferowania. Gili Air, charakteryzuje się spokojnym klimatem jak wyspa Meno, choć podobno są na niej gorsze plaże. Gili Trawangan jest najbardziej imprezowa.
Nie wiem jak to się dzieje, ale tam wszystko idealnie działa, ktoś podchodzi pyta gdzie chcesz jechać i załatwione, tu idziesz, tam wsiadasz, a tam wysiadasz.
Popłynęliśmy na Gili Meno, na wyspie są 2 możliwości idziesz w prawo lub w lewo. Poszliśmy w prawo szukać noclegu.
Pierwsze miejsce wpadło nam w oko, to były domki na palach, jeden materac, moskitiera, w tle muzyka reagge, a za barem uśmiechnięty, szczęśliwy człowiek! Spaliśmy przy samym morzu, a z „łóżka” oglądaliśmy zachód słońca.
Rano czar prysł, okazało się, że z kranu leciała słona woda. Spakowaliśmy plecaki i ruszyliśmy poszukać innego miejsca do spania. Tym razem wybraliśmy murowany domek.
Wyspa jest mała, można ją obejść w godzinę, spacer plażą dookoła to około 5 km. Na tej malutkiej kropce zlokalizowanej niedaleko wysypy Lombok, nie można się nudzić. Spacery, pływanie, snorkeling to główne aktywności na wyspie, 40 m od brzegu jest rafa koralowa, sporo w niej ryb i morskich żółwi. Uwaga..Najlepiej zabrać ze sobą swoją maskę i rurkę, te które można pożyczyć są niskiej jakości i mocno zużyte.
Rano siedząc na plaży podziwialiśmy wschód słońca patrząc na wulkan, na który mieliśmy się wspinać kolejnego dnia. Nie martwię się na zapas, damy radę.
Rinjani – pokaż kotku co masz w środku :))
Z oddali widzieliśmy, że wulkan dymi, zapytaliśmy się, czy można na niego wejść, raz usłyszeliśmy „przykro nam wulkan zamknięty”, a innym razem „nie ma problemu, na ile dni chcecie iść?”
Następnego dnia o ustalonej godzinie przyjechał po nas bus, kierowca zawiózł nas do swojego szefa, który mówił po angielsku. Ustaliliśmy godzinę wyjścia na wulkan. Dzień przed trekkingiem nocowaliśmy w bajecznym miejscu, czy tak wygląda raj? Nocą wulkan hałasował i drżała ziemia.
Wcześnie rano przygotowaliśmy plecaki, po śniadaniu wyszliśmy by zmierzyć się z dymiącą górą. Szedł z nami przewodnik i dwóch tragarzy, w związku, że nie wiedzieliśmy jak trekking będzie wyglądać wzięliśmy swoje najpotrzebniejsze rzeczy min. śpiwory, polary i kurtki. Na początku dziarsko maszerowaliśmy w górę, ale z godziny na godzinę było coraz ciężej. Przewodnik w japonkach cisnął jak oszalały. Droga była podzielona na odcinki, po każdym mieliśmy przerwę. Szliśmy przez wysokie trawy, dżunglę z okazałymi drzewami, gdzie czyhały wredne małpy, terrorystki. Na ścieżkach nie było tłoczno.
Tak naprawdę wszystko jest do wytrzymania to tylko 17 km :)) w jedną stronę i ponad 1 500 m różnicy wysokości między punktem startowym a szczytem. Start znajduje się w wiosce na wysokości 1154 m. Końcowe podejście na „stożek” wulkanu, było w upale, w piachu, w pyle wulkanicznym, trzeba było uważać by się nie poślizgnąć (schodząc parę razy usiadłam na pupę). Stanęliśmy na brzegu krateru na 2639 m, zobaczyliśmy panoramę jeziora Segara Anak, z którego wyrastał wulkan Barujari (2376m). W związku, że wulkan był aktywny nie mogliśmy iść dalej na szczyt, tym razem stanowczo nam zabroniono.
Planowo mieliśmy być na godzinę 17, weszliśmy o 15-tej – u góry wulkan wypluwał wnętrzności i kłęby toksycznego dymu – dostaliśmy „maseczki”. Podano nam kolację do namiotu, na który cały czas spadał pył wulkaniczny. Po zachodzie słońca zrobiło się bardzo zimno, przydały się dodatkowe śpiwory.
Rano wstaliśmy na wschód słońca, a po śniadaniu zaczęliśmy schodzić. Szybko weszliśmy, a jeszcze szybciej zeszliśmy.
Po zejściu policja zamknęła wejście na wulkan, weszliśmy w ostatnim momencie.
Wskazówki
Większość osób wchodzi z przewodnikiem, jeśli czujecie się na siłach i chcecie iść sami to na pewno znajdziecie drogę. W miasteczku z którego startujesz znajdziesz mapki z trasą. Wyruszcie wcześnie rano jeszcze przed palącym słońcem. Koniecznie zabierzcie sprzęt, namiot, ciepłe śpiwory, matę, czołówkę, mapę, prowiant, wodę. Okienko w którym można było kupić bilet było akurat zamknięte, ale cena biletu do Parku Narodowego Rinjani kosztuje 150 000 IDR.
Zafundowaliśmy sobie taki start, taką aklimatyzację, że przez kolejne trzy dni bolało nas wszystko.
Komodo – w biurze lokalnej agencji turystycznej wynegocjowaliśmy cenę. Wykupiliśmy trzy dniowy rejs z Lombok na Flores.
Do portu z którego wypływaliśmy mieliśmy dwie godziny. Wysiedliśmy, a naszym oczom ukazała się biała łódka. Oczywiście to niebyła łódka z przedstawianego nam wcześniej obrazka.
Poznaliśmy kapitana i resztę załogi. Przedstawiono nam plan wycieczki. Na pokładzie poznaliśmy sympatycznych ludzi, z którymi spędzaliśmy trzy dni. Spaliśmy wspólnie na pokładzie i trzy razy dziennie jedliśmy bardzo smaczne posiłki.
Podpływaliśmy do ładnych miejsc na Snorkeling. Podziwialiśmy świat podwodny, a także pobliskie wyspy.
Wieczorami patrzyliśmy na nienudzące się zachody słońca.
Podpływały do nas łodzie na których lokalni mieszkańcy sprzedawali własnoręcznie robione pamiątki.
Kapitan wyskakiwał z nami do wody gdzie pokazywał manty, żółwie czy delfiny. Wieczorami polowaliśmy z aparatem na latające lisy. Nie widziałam nigdy takiej przyrody i tylu kolorów.
Pomiędzy wyspami Rinca i Komodo jest Pink Beach (Różowa Plaża), jedna z siedmiu na świecie. Jest jedną z najciekawszych plaż regionu Komodo. Kolorowy piasek, powstał za sprawą drobniutkich szczątków koralowca, które na niej osiadają. Plaża jest różowa i choć jest to miejsce bardzo ładne to również niebezpieczne. Nasz statek staną na kotwicy około 70 m od plaży, żeby dotrzeć na ląd płynęliśmy w pław. Po obu stronach plaża kończy się ostrymi skałami, gdzie występują silne prądy morskie. W jedną stronę dobrze się płynęło, ale w drugą ciężko było powrócić na łódkę. To tam byliśmy świadkami tragedii, po której uświadomiliśmy sobie, że jeśli coś nam się stanie nikt nie jest w stanie nam pomóc – brak radia i zasięgu.
Naprawdę wygląd łodzi nie ma znaczenia, najważniejszy jest dobry Kapitan, który czuje się za Ciebie odpowiedzialny.
Gili Laba – punkt widokowy. Po wdrapaniu się na niewielką górę pokazuje nam się bardzo ładny widok.
Park Narodowy Komodo – do parku weszliśmy wcześnie rano, podobno przed najgorszym upałem, a i tak było upalnie. Po terenie parku można poruszać się jedynie z rangersem. Jest on uzbrojonym w „kij na warany” przewodnikiem, pilnującym bezpieczeństwa turystów.
Warany – występują tylko na kilku wyspach Indonezji są duże, choć na pierwszy rzut oka wydają się leniwe to lepiej ich nie zaczepiać. Osiągają do 3 metrów długości, potrafią pływać i biegać – nawet do 20 km/h. Ich czułe języki wyczuwają krew z odległości 4 do 9 kilometrów. Smok ma masywne kończyny wyposażone w wielkie pazury i niezwykle silny ogon, którego siła uderzenia odpowiada naciskowi o masie 2 ton.
Rinca – wyspa podobna do Komoda, lecz teren jest bardziej pagórkowaty. Spacerowaliśmy po niej wypatrując Smoków.
Labuan Bajo –skończyliśmy rejs, od razu pojechaliśmy na lotnisko Labuhan Bajo Airport i kupiliśmy bilety lotnicze do Makasar (przez Bali).
Makasar – na lotnisku w informacji turystycznej dowiedzieliśmy się, że jest autobus nocny do Tana Toraja. Mieliśmy mało czasu, wzięliśmy taksówkę. W trakcie jazdy nasz kierowca zorientował się, że przed chwilą minął go ostatni autobus do Tana Toraja. Nie pytając nas o zdanie ruszył w szaleńczy pościg, łamiąc wszystkie możliwe przepisy drogowe, dogonił autobus, zajechał mu drogę i go zatrzymał. Trwało to z 15 min, a nam całe życie przeleciało przed oczami. Na koniec kierowca kupił nam bilety i jak gdyby nigdy nic, życzył „spokojnej” podróży.
Tana Toraja – nie rezerwowaliśmy wcześniej noclegu, wszystko było tak spontaniczne, że już zaczynaliśmy się martwić. Okazało się, że stres był niepotrzebny. Siedząca obok w autobusie dziewczyna zapytała, dokąd jedziemy i podała telefon ;)) umówiliśmy się z jej bratem, który po nas przyszedł, zaproponował nocleg i został naszym przewodnikiem.
Tana Toraja to dolina na wyspie Sulawesi, nie ma tu plaż ani błękitnej wody, natomiast jest jedna z najbardziej fascynujących tradycji religijnych świata. To miejsce, w którym życie toczy się wokół śmierci, a śmierć jest celebrowana przez całą społeczność.
Mieszkańcy oszczędzają całe życie na pogrzeby swoich bliskich, by wyprawić ich w ostatnią podróż. Pogrzeb to kilkudniowa uroczystość na kilkaset osób. Wszystko odbywa się przy muzyce i tańcu. Składa się w ofierze zwierzęta głównie bawoły i świnie. Im rodzina bogatsza, tym pogrzeb jest dłuższy i bardziej wystawny. Bawół jest wyznacznikiem statusu, a o pozycji zmarłego decyduje to, ile zwierząt ubije podczas pogrzebu rodzina. Najdroższy jest bawół albinos.
Podarunki odnotowuje się w specjalnym notesie, na zwierzętach są karteczki z informacją, kto sprezentował bydło, podana jest też cena. Kiedyś ta rodzina będzie musiała odwdzięczyć się tak samo, co dziwne mieszkańcy to chrześcijanie.
Zabalsamowane ciało owinięte w płótno spoczywa w domu, do momentu, aż przygotowania do pogrzebu zostaną ukończone (czasami kilka lat). Na tą uroczystość specjalnie buduje się prowizoryczne konstrukcje z bambusa (wiaty, sceny), by goście mieli gdzie spędzać długie dni ceremonii.
Uczestniczyliśmy w pogrzebie. Przynieśliśmy wagon papierosów, spotkaliśmy się z rodziną, bardzo dziwne doświadczenie. Zapamiętam widok zabijanych zwierząt, tryskającą krew, smród i muchy. Dobrą stroną tej krwawej tradycji jest to, że mięso nigdy się nie marnuje, to czego nie zjedzą goście zostaje rozdane.
Po dziwnych doznaniach pogrzebowych, poszliśmy na jednodniowy trekking. Niespotykany jest również sposób w jaki chowani są zmarli. W wielkiej skale dużo wcześniej wykuwane są otwory do których wkładane są zwłoki. Przy każdym okienku stoją lalki, podobizny zmarłych. Rodzina raz do roku przychodzi je przebierać.
Noworodki chowane są w wydrążonych otworach w potężnym drzewie, które ma specyficzny biały sok (mleko matki), następnie otwory są zaszywane włóknem. Po jakimś czasie drzewo zarasta i zabliźnia ranę.
Są również groty w których chowani są biedniejsi mieszkańcy, których nie było stać na huczny pogrzeb.
W między czasie zobaczyliśmy tradycyjne domy w kształcie łodzi Tongkonan. Przechodziliśmy przez pola ryżowe. Zjedliśmy nieznane nam wcześniej owoce i spróbowaliśmy bawoła.
Po wizycie w Tana Toraja planowaliśmy podróż w głąb Sulawesi. Do Ampany ciężko było dotrzeć. Jadąc autobusem czekały nas przesiadki, a to znaczyło, że droga będzie trwała wieki. Zdecydowaliśmy się wypożyczyć samochód z kierowcą.
Trasa była malownicza, przejeżdżaliśmy przez góry i wioski.
Z Ampany łatwiej przedostać się na wybraną wyspę. Kupiliśmy bilety i popłynęliśmy lokalną łodzią.
Wyspy wyglądały egzotycznie, zdecydowaliśmy się wysiąść na Bomba. To maleńka wyspa gdzie można tylko leżeć i pływać. Spotkaliśmy po raz pierwszy kraba kokosowego. Krab kokosowy – ma umiejętności rozłupywania kokosów za pomocą mocnych szczypiec, dostaje się do jadalnego wnętrza.
Następnego dnia popłynęliśmy na wyspę Melenge, aby tam dotrzeć ponownie skorzystaliśmy z lokalnego transportu – mieszkańcy tymi małymi promami przewożą wszystko, nawet skutery.
Prom dotarł po zmroku, przesiedliśmy się na małą łódkę i płynęliśmy po ciemku z jedną latarką i dwoma Indonezyjczykami. Dopłynęliśmy po trzech godzinach późno w nocy. Jednak na miejscu był resort, podano nam kolację i przygotowano domek na plaży – byliśmy jedynymi turystami.
Rano zobaczyliśmy rajską wyspę, na której spędziliśmy 3 dni, odpoczywaliśmy, spacerowaliśmy, pływaliśmy.
Po paru leniwych dniach małą łódką popłynęliśmy do Dolong, a następnie przesiedliśmy się na prom do Gorontalo, a dalej samochodem do Manado. Po drodze złapaliśmy gumę, ale dzięki temu zobaczyłam roślinę mimozę. Mimoza – roślina, która po dotknięciu składa liście.
W Manado, zostaliśmy na noc by na nazajutrz popłynąć do Taman Nasional Bunaken. Czytaliśmy, że jest to raj dla nurków. Było obłędnie mieszkaliśmy przy samej plaży, pływaliśmy w śród olbrzymich żółwi, pośród kolorowych ryb i raf koralowych. Podziwialiśmy krajobraz i jedliśmy posiłki w gronie sympatycznych ludzi, miłośników nurkowania.
Przez te parę dni pobytu mieliśmy idealną pogodę – słońce prażyło od rana do wieczora. Dziwnym uczuciem, było widzieć w oddali chmury, pioruny i słyszeć burzę, która nigdy do nas nie dotarła.
W Manado cudownie zakończyliśmy naszą przygodę z Indonezją.
Z wyspy bezpośrednio polecieliśmy do stolicy, a z niej wróciliśmy do domu.
Indonezja jest cudowna, ma dużo do zaoferowania. Przyroda, piękne kolory, lazurowa woda. Podróżowanie po wyspach nie jest, aż takie proste, ale przy odrobinie szczęścia i zdrowego rozsądku można się bezpiecznie przemieszczać między nimi.
My jeszcze tu wrócimy :))
Super zdjęcia 🙂 Wylatuję tam w poniedziałek, ale mam nieco inny plan. Więcej czasu spędzam na Flores, potem lecę na Jawę i odwiedzam 2 wulkany, a pobyt kończe na Bali. Żałuję, że na Sulawezi nie starczyło mi czasu, ale ja już czuje, że to nie będzi emoja ostatnia podróż do Indonezji.
dziękujemy, również fajny plan podróży. Indonezja ma bardzo dużo do zaoferowania, a jak ma się ograniczony czas to trzeba coś wybrać. Powodzenia! będziemy śledzić wyprawę.